poniedziałek, 8 listopada 2010

Nahorny TRIO - koncert w Łańcucie




Łańcuckie domokulturowe koncerty są jak rzeka Missisipi.

Głębokie tam, gdzie wydają się płytkie, i … na odwrót.
Ale od początku!

Miejski Dom Kultury 5 października gościł na swojej scenie wielkie Trio Nahornego, w składzie (oczywiście) Włodzimierz Nahorny –fortepian, Mariusz Bogdanowicz – kontrabas, Piotr Biskupski – perkusja.
Koncercik był czasowo niewielki, jednak nawet malutka, naturalna perła pięknie zdobi szare dni.
Panowie zagrali świetnie, różnicując materiał z okazji roku szopenowskiego, własnych muzycznych fascynacji (ukłon w stronę Szymanowskiego i innych) i wydania kolejnej płyty.
Perełką były trzy utwory, które – jak niespiesznie opowiadał Nahorny – są wynikiem przedziwnej kompilacji stylistycznej jazzu i … pieśni kurpiowskich. Będąc onegdaj zaproszonym na festiwal folkowy pojechał i chłonął wszystkie przejawy słabo znanej mu do tej pory strefy dźwięków, koronek, kuchni, zwyczajów.
Wyszła z tego przepiękna opowieść jazzowa, osnuta dymem utęsknionych kobiecych zaśpiewów. Sposób interpretacji przypomina mi świetna płytę Leszka Kułakowskiego z
1997 roku- "LESZEK KUŁAKOWSKI I KASZUBI" z udziałem kwartetu jazzowego, zespołu wokalnego "Swinging Singers" i zespołu ludowego "Modraki" z Parchowa, projekt nominowany przez "Jazzi Magazine" jako Płyta Roku 1997 za "niezwykłe połączenie kaszubskich melodii ludowych z wielką kulturą jazzową."

Trzy ukłony w stronę Szopena były równie wysmakowane, choć po folkowych inklinacjach przygasają trochę w pamięci.

Na koniec słów kilka o zwyczajowym rozczarowaniu domem kultury, w którym najwięcej cooltury mają panie bileterki i pani szatniarka. Brak reklamy, plakatów, prasy, porządnego nagłośnienia, ogrzewania, tynku na elewacji, sprzętu muzycznego – prosi o zmiłowanie boskie.
Ma to jednak pewien urok i śmiało mogę Wam polecić ten przybytek do coolturowych hardkorów o mocy wczesnych filmów Woody’ego, gdzie bohater błąka się po zakurzonych, mrocznych teatrach w morderczych dzielnicach Nowego Jorku. Scena się kurzy, parkiet rozkosznie skrzypi, wyleniałe aksamity falują, a morderca czai się w garderobie, z niezapłaconym rachunkiem za ogrzewanie, wetkniętym za pazuchę prochowca.

Wielu muzyków reaguje z prawdziwie montypajtonowskim humorem – im większa klasa i kultura osobista, tym mniejsza rozedma osobowości. Pytanie tylko, kiedy pojawią się pierwsze pozwy dotyczące warunków kontraktu, nie zapewnienia nastrojonych (na miłość boską!) instrumentów, którym w dodatku odpada jakaś część i muzyk musi ją sam dokręcać na scenie, zimnicy takiej, że perkusista kicha podczas występu!

Kończąc, żeby Was nie zanudzić i nie zniechęcić do łańcuckiej cool-tury – traktujcie ten przybytek jako duże zło konieczne, jednak wypatrujcie swe oczęta w witrynach sklepów mięsnych za plakatami następnych koncertów (tak, jedynie w oknach sklepów są takie plakaty, nigdzie indziej, to jak wskazówki indiańskie do odnalezienia skarbu ;D)– mimo tak uroczych wpadek naprawdę warto spotkać muzyków takiego formatu, którzy wszelkie niedogodności traktują z humorem i pozostają na długo w naszej pamięci ;)

Dziękujemy Basi i Artkowi za zaproszenia!

fot:dr